Strona:PL Aleksander Fredro - Dzieła tom IV.djvu/177

Ta strona została przepisana.
Wiktor.

Będą, będą. — Adieu!

Ludmir.

Bywajże zdrów, najupartszy człowieku, jakiego kiedy Bogowie na ten padół płaczu w nieprzebłaganym gniewie wyrzucili.

Wiktor (odchodząc).

Dobrze, doorze.

Ludmir (wołając za nim).

A organiście popraw podbródek. Pamiętaj.

Wiktor (za sceną).

Pamiętam, pamiętam.





SCENA II.
Ludmir (sam).

Poszedł — szkoda — za ostro z miejsca go zażyłem; wielka dla mnie strata. (siadając) Tak, od dziś dnia porzucam złocone komnaty, przenoszą się pod skromne strzechy; tam jeszcze człowiek jest przejrzystym. Ukształcenie za gęstym już werniksem przeciągnęło wyższe towarzystwa. Wszystkie charaktery jednę powierzchowność wzięły; niema wydatnych zarysów. Co świat powie, to jest teraz duszą powszechną. Skąpiec dawniej w przenicowanej chodził sukni, trzymał ręce w kieszeni. Teraz sknera, sknerą tylko w kącie: troskliwość o mniemanie przemogła miłość złota; i ubogiego hojnie obdarzy, byle świat o tém wiedział. Zazdrośny gryzie wargi i milczy. Tchórz mundur