Strona:PL Aleksander Fredro - Dzieła tom IV.djvu/381

Ta strona została przepisana.
Wszyscy.

Żono. Ha, ha, ha!

Fabricio.

W ten moment ztąd wychodzę, nikt nie ma prawa mnie przytrzymywać; to są moje... Ha, mój pulares! jestem okradziony.

Anzelmo.

Bynajmniej, pulares w mojém ręku.

Fabricio.

Proszę o niego. (chce go nagle schwycić)

Anzelmo.

Powoli. — Wkrótce go dostaniesz, tylko wprzód przejdzie przez ręce komendanta żandarmów.

Fabricio (na stronie).

Przeklęta burza! (głośno) Ja sam złożę potrzebne papiery.

Antonio.

A niepotrzebne schowam.

Anzelmo (biorąc go niby na stronę).

Jest tu pewien układ z opiekunem Rozyny, są tu pewne listy...

Fabricio.

Jestem zdradzony! tyś mnie zdradziła, Rozyno.

Antonio.

Co za niewdzięczność!

Lizeta.

To z pomieszania zmysłów.

Fabricio (na stronie).

Biłbym, tłukłbym, szarpałbym — a nie mogę.

Anzelmo.

Skończmy zgodnym sposobem. Dowody twego poatępowania są jasne. — Więzienie cię czeka. — Ale Rozyna nie pragnie zemsty. — Chce ci przebaczyć. — Idź sobie do domu szczęśliwie i popraw się, jeśli możesz.