Słuchaj Elwinie...
Będzie kazanie — co?
Nie, bo kazałbym na puszczy — ale chcę się winą podzielić. Elwinie, kiedy po śmierci twoich rodziców z ostrego rygoru...
Bardzo ostrego.
Nagle wpadłeś, syn chrzestny, w kochające objęcie mojéj matki...
Święta! droga, Opiekunka moja!..
Święta! droga! ale zbyt pobłażająca. Tak, że wkrótce stałeś się zawsze ładnym, wesołym, miłym ale tyranem, tyranem całego domu. Wszystko ci uchodziło. I ze mnie, prawdę mówiąc, robiłeś kozła i barana. Ale dosyć tego — wszystko ma swoje granice; nie chcę słyszeć o twoich finansowych operacyach i nie chcę spółki z twoim Berkiem i z jego mydłem i powidłem. Tak!
Prawda, prawda, nadużywałem macierzyńskiéj opieki i twojéj przyjaźni Dormundzie. Zapomniałem, że nie mam, że nie miałem prawa do waszéj miłości. Odtrącasz mnie, dobrze — ale zostawże mi przy-