Strona:PL Aleksander Fredro - Dzieła tom IX.djvu/019

Ta strona została przepisana.
Dormund.

Bez kija?..

Elwin.

A przynajmniéj bez pieniędzy.

Dormund.

Jakiż masz plan?

Elwin.

Plan? A planu na co? Od czegoż szczęście! I autor dramatyczny nie ma planu przed sobą jak szyny wykutéj. Ma coś... czegoś nie ma... Napisze tytuł... potem kręci, wykręca, kradnie, łata, płata i koniec końców ojciec staje między kochankami, dostaje czkawki z rozczulenia i powiada drżącym głosem: „Niech was Bóg błogosławi!“ — Bravo! bravo! bravo! I zasłona spada.

Dormund.

Życie, nie komedya.

Elwin.

Ach mój kochany! Jak zasłona spadnie — co było, wszystko komedya.

Dormund.

Ja inaczéj rzeczy widzę i chciej łaskawie nie dawać mi roli w twoim miłosnym dramacie, a umizgów z mego okna nie wyprawiaj...

Elwin.

Nie, nie... już tego nie będzie.

Dormund.

Bo ja moralność jeszcze po dawnemu cenię. (biorąc kapelusz) Idziesz?