Ta strona została przepisana.
zawsze sobie poradzi. Otóż i on właśnie, w nieustannéj rozmowie z samym sobą zbliża się ku nam.
SCENA III.
Ciż sami, Fulgencyusz.
(Doktor w peruce wypudrowanéj z lokami i harbeitlem, brwi czarne, otyły, wzrok bardzo krótki, przez dużą pojedyńczą lorynetkę często patrzy — w krótkich spodniach i kamaszach, kaszkiecik podróżny na głowie, pod pachą parasol, długi cybuch z fajką i małe zawiniątko, które ktadzie na stoliku po prawéj stronie sceny będącym.)
Fulgencyusz (jakby kończył rozmowę.)
Tak, tak!.. żeby i febra, okaże się — lekki solvens zaszkodzić nie może a późniéj zobaczymy... tak, tak... sine dubio, lekki solvens. (Dobywa papierek i rozwija a zobaczywszy dwa dukaty podnosi głowę i rozweseloną twarzą mówi:) Dwa!
Anzelm.
Pan Doktor pozwoli wziąć?
(Bierze parasol i t. d.)
Fulgencyusz (chowając prędko dukaty).
Co? (przypatrzywszy się zbliska) Anzelmie! jak się miewasz?
Anzelm.
Zdrów do usług.
Fulgencyusz (przypatrując się przez lorynetkę).
Rubicundulus vegetusque!
(Bierze rękę Anzelma pod swoją lewą a prawą maca pulsa.)
Anzelm.
Pan Doktor nas opuszcza?