Strona:PL Aleksander Fredro - Dzieła tom IX.djvu/238

Ta strona została przepisana.
Michał.

Nie wiem. Bo mnie tak zamroczyło, taka mnie jakaś słabość opadła, żem wyszedł nie mogąc daléj patrzeć. Ale dosyć widziałem, dosyć słyszałem, bo nauczyłem się, jak sobie należy w razie postąpić z takiemi co nam żony chcą bałamucić.

Józef.

Panie bracie, to rzecz straszna.

Michał.

Na wszelki wypadek chcę się przygotować. — (p. k. m. pokazując wazonik) Patrz! to Belladona się nazywa. Trucizna!

Józef.

Panie bracie.

Michał.

Przed kilką dniami, w pałacowéj cieplarni ogrodnik pokazał mi to ziele, mówiąc: to trucizna. — Byłem więc u niego i kupiłem za reński dwadzieścia centów. Teraz do roboty — trzeba się przygotować.

(Bierze ze szafki po lewéj stronie drzwi stojącéj nóż duży i moździerz, kładzie na stole i przypasuje fartuch.)
Józef.

Panie, Panie bracie. (Łzy ociera)

(Michał chwyta nóż, ostrzy i ścina liście ze wstrętem jakby kurę zarzynał.)
Michał.

Ha!

Józef.

Ha! (p. k. m.) Ale dla kogóż, dla kogo?