Strona:PL Aleksander Fredro - Dzieła tom V.djvu/247

Ta strona została przepisana.
Filip.

Ogromnie...

Leon.

Ciężki?

Filip.

Lekki.

Leon (odbierając).

Nic nie szkodzi,
Choćby lżejszy i od puchu —
Z twojej ręki to pochodzi,
Opiekuńczy ty mój duchu,
Co miłosném twojém skrzydłem
Strzeżesz ciągle mojej głowy!
Ach, nie jesteś czczém mamidłem,
Codzień biorę dowód nowy!
Czy cię mieszczę w sylfów rzeszy,
I Sylfidy nazwę daję,
Twa opieka serce cieszy,
Twego wzroku mi nie staje.
Czy w ziemianek licząc gronie,
W piękność bóstwa myślą stroję,
Miłość czeka w mojém łonie,
By ogarnąć duszę twoję!

Filip.

Cóż przysyła ta Sylfida,
Niech Pan z łaski okiem zmierzy.
Trochę złota dziś się przyda,
Bo i mnie się coś należy.

Leon.

Właśnie, właśnie że dziś pora,
W której skonał mój majątek.