Wtenczas, aczkolwiek we śnie nie tracę odwagi...
Uciekam. Ale przebóg! Brak mi równowagi...
Nogi jakby bawełna... upadam stokrotnie...
Raz na twarz, a raz znowu zupełnie odwrotnie...
Potém... siedzę na koniu i przez stepy gonię...
Ale zawsze na karku albo na ogonie...
Chcę już i spaść nareszcie... lecz daremna praca,
Jakaś siła od ziemi na konia powraca.
A za mną żony, jakby dzikich gęsi stado...
Mężu! mężu i mężu! gają gromadą —
Dochodzą mnie, już ginę... A w tém z góry nagle,
Anioł nademną skrzydła roztoczył jak żagle...
Dotknął czoła ustami — spadła snu zasłona
I tylko obraz został... To ona!
Kto ona?
Rozalka, to Rozalka w postaci anioła...
W białym fartuszku...
Ona, dotknęła się czoła.
Odpłaćże jej Albinie twoje zmartwychwstanie...
Bo ma prośbę do ciebie.
Co chce, to się stanie.
Ja... chcę... Panie... odjechać.
Odjechać dlaczego?