Strona:PL Aleksander Fredro - Dzieła tom VI.djvu/117

Ta strona została przepisana.
Pani Malska.

Ależ proszę Pana...

Barski.

Tak, tak, Pani mimowolnie wierzysz, że to co mówię, mówię szczerze, z głębi serca. A mnie zdaje się, że mam jakiś święty obowiązek stanąć obok niéj i błagać abyś mi zaufała.

Pani Malska.

Zaufała? Wierz mi Pan, że im lepiéj rola odegrana, tém boleśniejsze obudza uczucie, bo nas uczy, jak ludzie dobrze udawać mogą.

Barski.

O, zaklinam cię Pani na Boga! Nie dziel mojéj miłości, wzgardź moją otwartością, gniewaj się za zuchwałe nadzieje, ale o udawanie, o nieszczerość, nie oskarżaj mnie nigdy. Moje postępowanie zdaje się szaloném; wiem, i szaloném zawsze pozostanie dla tych, co nie pojmują innéj w życiu przewodni jak zimną rachubę.

Pani Malska.

Prawdziwie nie wiem dlaczego słucham...

Barski.

O słuchaj, słuchaj Pani. Raz w życiu poszedłem za głosem rozsądnéj niby rachuby, ożeniłem się i byłem nieszczęśliwym. Wszakże Pani toż samo? Ach gdybym mógł otworzyć najgłębsze tajnie duszy mojéj, ujrzałabyś Pani tyle wiary, tyle ufności nietylko w moje ale i w szczęście nas obojga...

Pani Malska.

Dość tego; późniéj dowiesz się Pan kapitan dlaczego słuchałam go tak cierpliwie. (Odchodzi. Barski