Strona:PL Aleksander Fredro - Dzieła tom VI.djvu/182

Ta strona została przepisana.
Ernest porządnie ubrany, bez kapelusza, w peruce, okularach i garbaty.)
(Pierwsze słowa mówi za okno wychylony.)
Ernest.

A fe!... fe! brzydko, marsz do budy!

Celina.

Co to jest! kto to jest! (dzwoniąc) Filipie! Filipie!
(Filip wchodzi i wstrzymuje się w głębi.)

Ernest.

Przebacz Pani, że niekoniecznie normalną drogą wstąpiłem do jéj salonu, i że niekoniecznie ze wszelką wymaganą etykietą mam honor przedstawić się i złożyć moje najgłębsze uszanowanie i najuniżeńszą czołobitność.

Celina.

Ale któż Pan jesteś?.. czego tu chcesz?

Ernest.

Nie jestem rozbójnikiem, ani téż zwolennikiem wszelkiego wzbronionego przedsiębiorstwa.

Celina (na stronie).

Warjat. (głośno) Filipie, pokaż Panu drogę.

Ernest.

Zaraz, zaraz Panie Filipie... Gdzież kapelusz mój podziałem!? Racz Pani pozwolić abym pierwéj odetchnął nieco z nieprzewidzianéj katastrofy, któréj stałem się pastwą, a nieomieszkam przełożyć wszelkie pożądane objaśnienia.

Celina.

Objaśnień mi nie potrzeba.