Strona:PL Aleksander Fredro - Dzieła tom VI.djvu/185

Ta strona została przepisana.
Ernest.

Oh!.. co to jest?! (zatacza się) zawrót głowy. Coś mi słabo... (siada przy fortepianie) Wzruszenie... muzyka... pies... wody... Proszę szklankę wody jeżeli łaska.

Celina.

Otóż macie!... Filipie daj wody.

Ernest (słabym głosem).

Proszę wierzyć... że mi to zdarzenie jest arcyprzykrém... Nie chciałem Pani nabawić trwogi... a teraz nieprzyjemności... byłem zmuszony. Chciałem nawet z Brysiem... bo zapewne Bryś mu na imię... Chciałem z Brysiem parlamentować z pierwszéj gałęzi, mówiłem mu słodko: Mój, mój Brysiu... dobry, dobry psino... djabla tam dobry, ale musiałem mu pochlebiać. Nadaremnie. Już przysiadał jak ów tygrys co na słonia chce wyskoczyć... trudno było czekać, prawda?.. i cofnąłem się odważnie.

Celina.

No, no... I cóż?.. teraz już Panu lepiéj?

Ernest.

Lepiéj, lepiéj. Całuję rączki, dziękuję i przepraszam. Zaraz pójdę... ale gdzież kapelusz mój podziałem?! O łaskawa Pani ja zostałem śpiewem zwabiony — ja nie miałem siły oprzeć się pokusie — ja mało karku nie skręciłem, Pani więc poniekąd jesteś powodem, aczkolwiek niewinnym, mojej okropnéj katastrofy. O Pani! Pani! (klękając) racz mi wynagrodzić. Zaśpiewaj cokolwiek.

Celina.

To być nie może.