Strona:PL Aleksander Fredro - Dzieła tom VI.djvu/194

Ta strona została przepisana.
Celina.

Śpiewający anioł... dobrze, dobrze... i cóż daléj?

Ernest.

Pokazano mi wprawdzie zdaleka zakwefioną damę, ale kto ona była, nikt powiedzieć nie umiał; dowiedziałem się tylko, że nikogo nie przyjmuje i nigdzie nie bywa — jedném słowem że jest nieprzystępną. Postanowiłem więc bądź co bądź zabrać z nią znajomość koniecznie. Ale to jedynie ze stanowiska sztuki, bo ja mam żonę i chcę być dobrym mężem.

Celina.

Ta chęć idzie coś bardzo leniwo.

Ernest.

Na raku Pani, na raku, ale się poprawię.

Celina.

Słucham daléj. Na cóż ta maskarada?

Ernest.

No to łatwo zgadnąć. Gdybym był stanął u progów Pani jako młody człowiek, byłbym niezawodnie nieprzyjętym albo i przez Filipa wyproszonym. Przeciwnie gdy tu wszedłem jak karykatura, niemogąca kompromitować młodej osoby, miałem za sobą więcéj prawdopodobieństwa, że nie będę za drzwi zbyt prędko wyrzucony. Uczyniłem to wszakże jedynie zapatrując się ze stanowiska sztuki.

Celina.

I z powodu zamiłowania sztuki, nie widziałeś żony lat cztéry.

Ernest.

Nie inaczéj.