Strona:PL Aleksander Fredro - Dzieła tom VII.djvu/090

Ta strona została przepisana.

współzawodnicy byliby ci, jak to mówią pospolicie, buty szyli... A to często... (gesta) Lepiéj zawsze... (gesta) O! rozumiesz? Nie wymieniałem, ale moim honorem ręczyłem za uczciwość i zdatność mego kandydata. Cóż ztąd za rezultat?.. Jakiż skład się utworzył?.. Skład silny, potężny... rozgałęzienie tajemne jednéj myśli... tajemna dążność do jednego celu. O! rozumiesz? — A spytaj się kogobądź z moich przyjaciół, komu da swój głos, nie wié... (śmieje się) nie wié jakem Ambroży... zakręciłem wykręciłem, tu, tam, siak i tak, tędy i owędy. O! rozumiesz?

Dolski.

Ale jakże koniec końców...

Jenialkiewicz.

Niby batalion... ma broń, a nie wié, jak jéj użyje... W tém przybywa komendant... Tentuj!.. Cel!.. Pal!.. Brrrr! komendant ja, a ty... pal! Brrrr!

Dolski (powtarzając).

Brrrr!

Jenialkiewicz.

Weź czarny frak... idź do tych Panów, których oto masz spis alfabetyczny. (Daje mu papier.) Ich pomieszkanie czerwonym, a godzinę, o któréj zastać można, niebieskim atramentem wypisałem... Ubieraj się... a prędko... czas drogi... pamiętaj, abyś mnie nie zawiódł... pamiętaj, że tu więcéj o moją reputacyę jak o twój urząd idzie. Zresztą spuść się na mnie.

Dolski.

Zaraz się ubiorę, jak tylko mi pozwolisz kochany Panie... Marcinie!