Strona:PL Aleksander Fredro - Dzieła tom VII.djvu/119

Ta strona została przepisana.
Aniela.

Tak koniec na teraz, ale jesteście zawsze z sobą nierozłączeni prawie.

Matylda (z przymuszoną wesołością).

Jakto nierozłączni? — Czyliż byłam z nim w téj studni, w której pluskał się do południa... A potém — powiadasz zawsze — bo tobie, która jesteś samym rozsądkiem wyjąwszy kiedy idzie o Dolskiego, wolno wszystko mówić — powiadasz, że jestem czasem szalona, wszak prawda?

Aniela.

Przynajmniéj starasz się czasem okazać taką.

Matylda (zawsze z przymuszoną wesołością).

Więc dobrze. Powiadasz także i na Karola, że on czasem szaleje... ale dla Boga, to byłaby z nas para strasząca... (śmieje się) I w samej rzeczy moglibyśmy we dwoje zaburzyć porządek socyalny... Ręczę, że nie danoby nam dyspensy... Karol i ja, wyśmienicie! Otóż sentyment w swéj własnéj osobie.

(Matylda z razu śmieje się więcéj z przymusu, ale jak Karol wbiegł z księgami pod ręką, stanął przed nią i starał się odgadnąć powód jéj wesołości, zaczyna śmiać się szczerze — Karol zaczyna także śmiać się i śmiejąc się odprowadza ją do drzwi, potém wraca i rzuca się na kanapę.)





SCENA II.
Aniela, Karol.
Karol.

Och! Och! jakże to dobrze wyśmiać się tak serdecznie... kochana Matylda... Och! Och!.. Ale powiedz mi z czego my się śmieli?