Strona:PL Aleksander Fredro - Dzieła tom VII.djvu/214

Ta strona została przepisana.
Florjan.

Nie, nie... Kasprze... jestem ciężkomyślny, ale mówić mi nie wolno, a tymczasem jestem zwiedzion, jestem zdradzon.

Gdański.

Nareszcie zkąd pewność, że ta wdowa jest u niego?

Florjan.

Zkąd? zkąd? — Byłbym z nią wszedł razem, gdybym się był na zakręcie nie pośliznął, nie upadł i szyby głową nie wybił. Patrz, jestem uszkodzon.

Gdański.

Tylko spokojnie, spokojnie... Wszakże w tym Hotelu nietylko Pan Milder mieszka.

Florjan.

O!.. o... o... oto jest dowód niezaprzeczony. Oto jéj szal zielony, za którym szedłem krok w krok nie spuszczając z oka... bo zaczynałem się czegoś domyślać... Wątpisz teraz?

(Podsuwając przed oczy szal Hermenegildy. — Gdański przypatruje się coraz uważniéj wziąwszy do ręki, potém chwyta Florjana za piersi.)
Florjan.

Oj! oj! gwałtu! Kasprze! (wyrwawszy się) Cóż u licha! tak ściskać!.. Honwed, czy co?

Gdański.

To jest szal... mojéj żony... mojéj żony!

Florjan.

Twojéj żony?.. co za siła?..

Gdański.

Florjanie!