Strona:PL Aleksander Fredro - Dzieła tom VII.djvu/247

Ta strona została przepisana.
Pan Benet (śmiejąc się).

Tak! sługa, sługa. — No, jesteś strudzony
Tu, wygodnie usiądź sobie.

(Pułkownik siada na kanapie bokiem do sceny, tyłem do Zdzisława, który ku ścianie zwrócony obskubuje kwiatki w wazonach — Paulina po prawéj stronie stoi przy stole odwrócona i obłamuje wosk na świecach — Benet w środku w ciągłéj niespokojności, śmieje się z przymusem i często czoło obciera.)
Pułkownik (wyciągając nogę na kanapie).

Już Mocanie z moją nogą
Djabli rady dać nie mogą.
Próżno jéj uwagi robię
Żem nowożeniec Mocanie,
Że mnie kuleć nie do twarzy,
Ona chce mieć własne zdanie,
Ćwika sobie, wierci, parzy,
Jakbym dla niéj był stworzony.
A tu jakoś nie wypada:
Kikut, kikut, obok żony.
Piękna para, piękne stadło,
Żona strzałka, mąż wahadło.
Ale Paulina powiada,
Że Mocanie temu rada,
Bo mąż taki już nie dernie
Jak to derdać umią młodzi.

(Zdzisław obraca się jakby dotknięty — Pan Benet ku niemu składa ręce niby błagając, a mówi śmiejąc się.)
Pan Benet.

Tak, tak... prawda... krzywo chodzi...

Pułkownik.

Ale kocha prosto, wiernie.
Prawda żono?

(Zdzisław obraca się. Gra Beneta jak wyżéj.)