Strona:PL Aleksander Fredro - Dzieła tom VII.djvu/260

Ta strona została przepisana.

I powiedzieć mi się godzi,
Że to wcale nie uchodzi.
Mnie rodu Benetów głowie
Obojętném być nie może,
Że w téj chwili Benetowie
Stanąć mogą z sobą w sporze.
A co gorzéj, co broń Boże,
Aby nawet cień pozoru
Zaćmił świetność ich honoru.
Czytaj kroniki, herbarze,
Gdzie stoją nasi przodkowie,
Nigdzie tam się nie okaże
Aby kiedy Benet jaki
Był ten... to... ten... jak się zowie...
Rozumiesz?.. Cóż dopiero
Pan pułkownik, rycerz taki
Miałby... aż mnie mory biorą!
Ufam, wierzę Zdzisławowi,
Wierzę Paulino i tobie,
Że nic przeciw honorowi
Nie zamierzacie w téj dobie;
Ale czas, straszna to władza,
Jego życiem, ciągła zmiana,
Często wieczór to doradza,
Co odradzał jeszcze z rana.
Kochaliście się wzajemnie,
Dziś się kochać nie możecie,
Pocóż myśleć nadaremnie?
Pocóż o tém mówić chcecie?
Na co schadzka i rozmowa...
I sam na sam! o mój Boże!
Wszak ci pokusa gotowa...