Strona:PL Aleksander Fredro - Dzieła tom VII.djvu/265

Ta strona została przepisana.
Pułkownik.

Na co?

Pan Benet.

Na co?.. Bo wiatr czasem...
Jak buchnie we drzwi, otwiera z hałasem.

Pułkownik.

Powiem Paulinie niech tam zamknie sobie.

Pan Benet.

Jeźli pozwolisz, ja to prędzéj zrobię.

Pułkownik.

Ale cóż znowu... Przecieć mojéj żony
Na klucz nie zamknę niby dla ochrony.
Oj wy, wy, starzy, cni kawalerowie,
Wam zawsze jakieś romantyzmy w głowie...
Ale jak kiedyś, mój Jasieczku luby,
Sam w małżeńskie wstąpisz śluby,
Poznasz że to istne baśnie.
A teraz w łóżko!.. Kto z nas pierwéj zaśnie.
(Odchodzi.)

Pan Benet (sam).

Ha!.. chcesz być — to bądź!.. I najwięksi ludzie...
Fatum! Z tém wszystkiém czas spocząć po trudzie...
Zdzisława teraz nie wyprawiać w drogę.
(Wracając do drzwi.)
Ale sumienie... sumienie. (Ogląda się na wszystkie strony, — potém swój duży fotel od stolika bierze, z trudem dźwiga i nim zastawia drzwi Pauliny, potém posuwa się na przód sceny i mówi jakby do widzów.)
Co mogę.

(Odchodzi do swego pokoju.)