Strona:PL Aleksander Fredro - Dzieła tom VII.djvu/326

Ta strona została przepisana.

cyzę i wszystko powiodło się dobrze, kiedy na nieszczęście...

Melchior (kończąc).

Pułkownik stanął przed wami. Wstydźcie się Panowie robić takie szaleństwa. Wiecie, że jesteśmy wszyscy solą w oku pewnym ludziom i właśnie tym ludziom dajemy broń przeciw sobie. — Panie Krycki, Pan masz katar. — Panie Oksza, Pan masz zapalenie ócz — trzeba się szanować. Proszę przez dziesięć dni nie wychodzić z pokoju.

Karol (prosząc).

Panie Pułkowniku...

Laura.

Nie, nie wujaszku, solennie przeciw temu protestuję — właśnie dlatego, że jak sam powiadasz, jesteśmy otoczeni nieprzyjaznymi ludźmi, nie należy ze zbyt może szalonego żartu robić karygodne przestępstwo. — Nie. Pan Pułkownik przebaczy, tém bardziéj, że ci Panowie dali Panu Karolowi sposobność rozwinąć przymioty uśpionéj duszy, w których ja mego przyszłego szczęścia widzę niemylną nadzieję.

Melchior.

Niechże i tak będzie, byle już raz skończyć tę komedyą. — Idźcie Panowie — siadajcie na koń. (wołając za nimi) A zmyjcie róż z twarzy. — No, resztę skończycie bezemnie.

Laura.

Ależ uściskaj nas pierwéj, powiedz dobre słowo.