Co jéj stawiał pod strzechą kądziel i kolebkę,
Chwyciła kij wędrowny, podróżną torebkę,
Pełna siły, nadziei, ufna sama w sobie,
Rzekła: pracą i cnotą szczęścia się dorobię.
Lecz wkrótce jak ją życie w twarde wzięło kluby,
Poszła ze straty w stratę, aż na dno zaguby.
Strasznie! okropnie!
Stoisz nad rozstajną drogą,
Zastanów się wprzód dobrze nim posuniesz nogą.
I wierz mi, bo ja ciebie czczém słowem nie łudzę,
Że lepsza chatka swoja niż pałace cudze.
(Odchodzi.)
U Ciebie, Boże prośba niech mi sił wyjedna...
Bo upadam... bom biedna... bardzo, bardzo biedna.
Nie, nie, to być nie może.
Prawda, że nie może? —
(wstając)
A jednak hańbę taką znieść muszę w pokorze.
Nie, nie, Panno Zofijo, znośmy tylko tyle,
Ile potrzeba, zbyt własnéj nie ufając sile.