To są godność wrodzoną hańbiące nadzieje.
Godność! godność! o niechże i ja się rozśmieję!
Godności Pan wymagasz od tego motyla
Co szpilką wskróś przebity skrzydełka rozchyla;
Od jagody zdeptanéj, podciętego kwiatka,
Od téj, któréj jéj własna wyrzekła się matka.
A wiesz Pan, jak to boli, jak to pierś rozrywa,
Kiedy wśród serc milionów łączonych w ogniwa,
Wyrzec trzeba: ja sama! sama w całym świecie,
Podrzucone, gardzone, zabłąkane dziecie.
Zawsze celem zawiści dla ojca, dla matki,
Często nawet przekleństwa za owe dostatki,
Których podziału ciągle żądali odemnie,
Ileż od nich cierpienia nie zniosłam tajemnie;
Ileż nikczemnéj złości od każdego sługi,
Co mścił cichą obelgą jawne swe usługi.
A ci, którzy kazali zwać się rodzicami,
Nie pytali o serce, nie mając go sami;
Byłam cackiem, nic więcéj — w Jéj pańskiém objęciu
Zimno mi zawsze było, obcemu dziecięciu;
Jego zaś przywiązanie, szum i blask szczodroty,
Coś jak słowo zagadki groziło z ciemnoty.
Owe łaski bez jutra cierpkim były darem,
Wdzięczność codzień żądana stała się ciężarem,
A ten świat na swych śmieciach zazdrosny i hardy
Ileż on mi w oklaskach nie udzielił wzgardy?!
Co tam szeptów, ucinków, co psoty dziecięcéj.
Od najmłodszych najbrzydszych, najgłupszych najwięcéj.