Strona:PL Aleksander Fredro - Dzieła tom VIII.djvu/204

Ta strona została przepisana.
Filip.

Otóż masz! jak strzedz ogrodu, kiedy już mur się powalił, że go i zając przeskoczy, a tu panie uliczniki, urwipołcie, jak gdzie zwąchają jabłka, gruszki, lecą jak wróble na konopie.

Kokoszkiewicz.

Wyganiaj, łapaj.

Filip.

Tak, łapaj — chciałem złapać i z kopyta ruszyłem w pogoń, ale kiedym wrócił zadyszany, mojéj czapki już nie było. I owszem.

Kokoszkiewicz.

Potrzeba krzyczeć — grubym głosem.

Filip.

Grubym, cienkim, nic nie pomoże. Ja na niego, a on na mnie, gwiżdże, huka, miauczy, pieje, figę składa, sérka skrobie, dziesięć palców przed nos składa, ale nie dość, bo i kamień czasem padnie.

Kokoszkiewicz.

Kamień, patrzcie się, a to łotry! to nie żart, to rozbój, ale wszystkiemu kres położę. Masz, weź te kartki, poprzylepiaj na murze wzdłuż całego obejścia.

Filip.

Co to za kartki?

Kokoszkiewicz.

Przeczytam — słuchaj: (czyta) „Właściciel domu i ogrodu pod liczbą 125 uwiadamia trudniących się kradzieżą, że jest upoważniony do użycia w potrzebie palnéj broni.“ Palnéj, rozumiesz?