Strona:PL Aleksander Fredro - Dzieła tom VIII.djvu/209

Ta strona została przepisana.
Marski.

Owszem, o niéj tylko chcę mówić.

Kokoszkiewicz.

Cierpliwości trochę, proszę Pana.

Marski.

Nie brak mi jéj, jak Pan sam widzisz.

Kokoszkiewicz.

Panie Marski nie żeń się Pan, radzę szczerze — ujdziesz przez to tysiąca kłopotów. Przyjdą dzieci, o mój Boże! co tam chorób, co słabości: ząbki, koklusz, angina, doktor z domu nie wyjdzie; Panie Marski nie żeń się Pan.

Marski.

Pan żartujesz.

Kokoszkiewicz.

Bynajmniéj, tylko słuchaj. Jeźli ci się synek urodzi, co z niego będzie naprzód powiem: w roku dwunastym swego życia będzie cygaro palić, w czternastym narobi długów, w szesnastym niby geniusz, reformator, konspirator, a w końcu mdła, nulla najczystszéj wody.

Marski (wstrzymując się).

Słucham cię Panie Kokoszkiewicz.

Kokoszkiewicz.

Nuż córeczkami Pan Bóg cię obdarzy — aniołeczki, pieścidełka; ale już od kolebki zmora ciebie dusić będzie — zmora, którą świat posagiem zowie. Nic nie dasz — aniołeczki, pieścidełka w stare grzyby będą rosły; obiecasz zaś jaki taki posag, zaraz będą jak komary brzęczyć w dzień i w nocy, fanfarony, darmojady i szportsmanów całe roje.