Strona:PL Aleksander Fredro - Dzieła tom VIII.djvu/224

Ta strona została przepisana.

dnia włazić przez okno i na obmowy mnie wystawiać. O Karolu, czyliż tak mało dbać możesz o mój honor, honor téj, która kiedyś żoną twoją będzie.

Marski.

Prawda, przewiniłem, przebacz mi Klaro, ale chciałem sam na sam z tobą pomówić. Dowmund rozsądny, radzi gorliwie, ale Dowmund się nie kocha, nic nie wskórał i zechce pewnie abym czekał cierpliwie aż się skończy opieka; ależ ja czekać nie chcę i nie pozwolę, abyś mieszkała w domu tego bezczelnika, który ciebie śmie kochać.

Klara.

Żartujesz, udajesz zazdrosnego, bo zazdrosnym być nie możesz o nikogo a tém bardziéj o starego Kokoszkiewicza.

Marski.

Prawda, znam twoją miłość, o nikogo zazdrosnym być nie mogę, ale ja zazdroszczę twego wejrzenia, twego uśmiechu, lubego dźwięku twego głosu, tego powietrza co cię opływa — wszystkiego co jest mojém szczęściem, mojém życiem, a którego kto inny każdéj chwili używać może. Mogłaś mieszkać w domu opiekuna, ale w domu zalotnika, ktokolwiek on jest, już dziś mieszkać nie możesz, bo dom spalę, hultaja zabiję.

Klara.

Co za szaleństwo.

Marski.

Jeżeli nie chcesz tego szaleństwa, odjedź jawnie czy tajemnie, odjedź do klasztoru albo za granicę, byleś tylko ztąd odjechała, bylem nie miał myśli,