Strona:PL Aleksander Fredro - Dzieła tom VIII.djvu/237

Ta strona została przepisana.
Kokoszkiewicz.

Otóż nie boję się gapiu, daj strzelbę. (Staje w oknie i wystrzela, potém wypuściwszy strzelbę, cofa się aż na środek pokoju, trzymając się za nos.) To huknęło! to walnęło! mało się nie wywróciłem, nawet pono krew mi z nosa... a co uciekł?

Filip.

I owszem — gdzie tam uciekł, poszedł z dymem. Toć Jegomość musiał widzieć jakiego wyrznął koziołka.

Kokoszkiewicz.

Koziołka? nic nie widziałem, bo miałem oczy zamknięte — upadł zatém.

Filip.

I owszem; z Jegomości widzę dobry strzelec; to był Panie gracki strzał.

Kokoszkiewicz.

Czy ja go trafiłem?

Filip.

Dobre pytanie; upadł jak kłoda i oto Zuzia z praczką ciągną do domu, w pralni zapewne chcą położyć.

Kokoszkiewicz.

Ależ może on się ze strachu wywrócił, może go można wodą otrzeźwić, ja go chciałem tylko nastraszyć.

Filip.

Ej proszę Jegomości kulami ludzi się nie straszy.

Kokoszkiewicz.

Jakto kulami, ja ci kazałem nabić strzelbę drobnym śrótem.