Strona:PL Aleksander Fredro - Dzieła tom X.djvu/244

Ta strona została przepisana.
Tchórz.

Ale jak!... Ażem struchlał cały.
Dziś nad strumykiem siadł gołąbek biały,
Chciałem dzień dobry powiedzieć mu z cicha,
Leżę... wtem... słucham coś za krzakiem wzdycha...
Spojrzę — wilk! Patrzę, a on na mnie mrug, mrug...
Padłem Mospanie, padłem jak ścięty z nóg,
I wskróś ze strachu przejął mnie ból taki...
Że... że...

Zając.

Rozumiem. Czy nie masz tabaki?

Tchórz.

I to jest życie? I to jest opieka?
Dawniej jedynie bałem się człowieka,
A że ten w nocy ślepy jak łopata,
A ja, żem nigdy w dzień nie widział świata,
Żem drwił z żelazek dzięki mej naturze,
Żyłem więc jak król na strychu w mej dziurze.

Zając.

Wprawdzie na strychu nie byłem jak żyję,
Ale swobodniej dziś me serce bije,
Niż mych pradziadów kiedykolwiek biło.
Dziś i poskakać i wyspać się miło,
A dawniej w lesie, pod rządem człowieka,
Nikt nie mógł wiedzieć, co nazajutrz czeka.
I w letniej porze, gdzie niby w moc prawa
Wszelkie strzelanie i rozbój ustawa,
Zając bywało odpoczynku niema,
Wciąż z otwartemi musi spać oczyma.
Na wakacye przybył panicz z miasta —
Hajże z fuzyjką po lesie się szasta...