Która dumna, że lata gdzieś tam aż do nieba,
Wraca jednak na ziemię, bo tu żyć potrzeba.
Bywało dla mnie wracać i odpocząć miło
Dopóki stał dąb jeszcze, gdzie me gniazdo było,
Tam zaledwie pisklęciem przejrzałem noc ciemną,
Widziałem wieńce w koło, a błękit nademną.
Wiatr kołysał, szum śpiewał, słońcem piersi grzałem,
I wprzód niebom polubił, nim ziemię poznałem.
Później kiedy mnie skrzydła w górę już wznosiły,
Lot z rodzinnych konarów podwajał me siły,
A gdy mogłem nareszcie zawinąć wysoko,
Zawsze na moim dębie wstrzymywałem oko.
Między gniazdem a niebem w wolnym żyłem locie,
Reszta dla mnie poziomu leżała w ciemnocie.
Ale lata mijały — nie jedno szło z niemi,
Coraz częściej musiałem dotykać się ziemi,
Coraz zimniej mi było przez nocy ponure,
Ale coraz i silniej ciągnęło mnie w górę...
Zaledwie zaświtało, już skrzydłam rozpierał
I o promyk jutrzenki brud ziemim ocierał,
I grzałem serce moje zatrętwiałe chłodem
I pierś zimnem ściśniętą przed płonącym wschodem.
Że się grzałeś, to dobrze, bo nie masz na grzbiecie
Takiego jak ja futra najlepszego w świecie.
Jesteś upośledzony, żal mi Orle ciebie...
Musisz skrzydłem pracować w najlichszej potrzebie,
Bo masz zamiast nóg czterech, tych badylków parę,
Na których nie pobiegniesz, chodzisz jak za karę,
Jakby źrzebiec spętany skaczesz krok po kroku,