Strona:PL Aleksander Fredro - Dzieła tom XI.djvu/012

Ta strona została uwierzytelniona.

rów z powodnymi i jucznymi końmi sztabowych oficerów. Jechał więc Cesarz, jechali wszyscy, jechałem i ja. A ile w noc pogodną gwiazd na niebie, w tyle miejsc, stron, przedmiotów, nieodgadnionych labiryntów pędziły rozstrzelone myśli nasze, — a każda z nich znowu, jak racy słup ognisty, składała się z milionów iskier, iskier wspomnienia lub nadziei. Te padały to na tronowe kobierce, to na murawę zagrody rodzinnej, — mięszały się z jarzącem światłem uczty albo z mdłym promykiem nocnego kagańca przy łożu chorego. Nie jedna przemknęła się po różanych ustach kochanki, nie jedna spuściła się jak sen lekki po tak drogie w każdej porze życia błogosławieństwo matki. Były takie co przebijały niebios sklepienia i takie co wnikały w zasute już groby. Wiele, wiele pięło się po szczeblach zaszczytów, bogactw, sławy, ale téż i wiele spadało na kwiaty cichego domowego szczęścia. Słowem, przeszłość, obecność, przyszłość, świat, światy znane i nie znane były polem igrzysk naszych rozstrzelonych myśli, gdy nagle, w mgnieniu oka, wszystkie jedną siłą uderzone, w jeden zbiegły się punkt. Tym punktem był huk mocny i powtórzony w niezbyt dalekiéj przed nami odległości. — Armaty! tak armaty, niema wątpienia, ryczą coraz lepiéj jak na wyścigi, która głośniéj... wkrótce i ogień karabinowy, jakby kto groch sypał na bęben, zapełnił przerwy grzmotu działowego. — Aha! rzekł nie jeden i zaglądnął do manierki, alias flaszki. — Aha, powiedział, ale nic nie wiedział kto atakuje, kto odpiera, czy to korpus jaki, czy téż armja cała taniec rozpoczyna, szary koniec nic nie wiedział. — Biją