Strona:PL Aleksander Fredro - Dzieła tom XI.djvu/029

Ta strona została skorygowana.

w Löbau od oficera polskich huzarów za czterdzieści dukatów. Wsiadałem, zsiadałem, próbowałem do woli, wszystko szło jak najlepiéj; ale nazajutrz, gdy przyszło do kulbaczenia, klacz gryzie i bije tyłem i przodem, — a do wsiadania jeszcze gorzéj. — Wczoraj stała jak opoka, dziś tańcuje jak Paraszka, boczkiem, boczkiem odemnie a ja za nią, za nią na jednéj nodze, — istna kołomejka. Dosiadłszy zaś trzymaj się zrazu choćby i grzywy, bo w okna pierwszego piętra zaglądać będziesz. Nareszcie żadna przemoc, ani cierpliwość ludzka nie zdołała zniewolić jéj przejść koło martwego konia W wiliją dnia, o którym mówię, pod Lipskiem będąc na służbie, przemierzyłem na niéj nieraz całe pole bitwy w słotę, błoto i o głodzie, a jednak narowy jéj nie zmniejszyły się wcale. Po długich zatém korowodach wyjeżdżam nakoniec z dziedzińca, za mną Onufry. Patrzę za kolegami, — niema już żadnego. Przy sztabie koleżeństwo bez kleju, acz się niby zlepi, trzyma się nie tęgo. Nie widać już nawet koni powodnych ostatniego szwadronu służbowego. Ale za to Berezyna stanęła mi przed oczy. Długa procesya, jakby z arki Noego wypuszczona, wolnym i co chwila wstrzymywanym postępowała krokiem. Ludzie i zwierzęta przy sobie, na sobie, pod sobą, jedną massą posuwały się razem, a coby z tych ostatnich nie stało, można było skompletować między ludźmi. — Tak był tam lew straszny i w odwrocie, tygrys rozjuszony, wół pracowity, pies wierny, kot fałszywy, kot saski, — był tam i osioł, była i świnia, był i tchórz Mości Dobrodzieju, a wszystko w ciżbie. Każdy o sobie, a Bóg o wszystkich! Spiąłem konia