Brienne, — zimno, gruda, noc nastaje, klnę na czém świat stoi po polsku i po francusku a nawet podobno i po węgiersku, nareszcie przybywam i wręczam expedycyą Marszałkowi Mortier. Stół długi, dobrze oświecony, zupa już rozdana, sam czas. Marszałek przeczytawszy siada do stołu; na jego zapraszające skinienie ruszyliśmy się wszyscy, każdy chwycił za najbliższe krzesło i w mgnieniu oka stół został jakby opasany wieńcem epolet, achselbandów, faworytów i wąsów. Milczenie spadło na towarzystwo, przerywała je tylko łyżka co jak wiosło gondoliera na weneckich lagunach, głaskała z lekkiém pluśnięciem kurzącą się zupę. Gdzieniegdzie zaszumiało studzące dmuchanie, — albo i mniéj przyzwoite głośne wciąganie pożywnego płynu. Złe na świecie zdaje się być potrzebném, ażeby wartość dobra zrobić człowiekowi wydatniejszą. Cóż byłby ten talerz cienkiego rosołu nalanego na bułkę grubo pokrajaną, gdyby nie wiatr co mnie ziębił dzień cały, gdyby nie gruda co mi wszystkie zasoby wytrzęsła. Bądź co bądź ta czy owa przyczyna, — zupa zniknęła jak zniknęła poprzedzająca para. Nalano szklanki, postawiono Les boudins et le Gigot de mouton aux haricots (potrawy sine qua non) i rozmowa wzmagać się zaczęła. Marszałek był w dobrym humorze, kazał dać szampana. Korek puknął z powszechném zadowoleniem obecnych. Dowcip się roił, śmiech nie ustawał. Ja nawet zapomniałem, że wózek pocztowy czeka przed domem, że na nim resztę nocy będę mój obiad trawił, mój los roztrząsał, mój sen wojował.
Strona:PL Aleksander Fredro - Dzieła tom XI.djvu/051
Ta strona została skorygowana.