Strona:PL Aleksander Fredro - Dzieła tom XI.djvu/077

Ta strona została skorygowana.

Ta kropla, aczkolwiek mniéj ważna niż owa, o któréj Alba wspomniał Don Karlosowi (z wielkiém zgorszeniem ultra-klassyków), godna jednak wspomnienia. Zdaje się nie podpadać wątpliwości, że nosy francuskie drażliwsze od nosów innych narodów, bo zacząwszy, nie od Cesarza, u którego nie zdarzyło mi się nigdy ujrzeć owéj perełki, ale zacząwszy od mojego Szefa Jeneralnego Majora Księcia Neufchatelskiego aż do porucznika Pascalis, którego (par parenthèse) nazywaliśmy Tèté de veau bouillie, wszyscy Francuzi, gdy chłodny wietrzyk przeciągał, mieli kropelkę u nosa; niebytność téjże była cechą niemylną obcego Gallom szczepu.
Czasem trafiało się, że w miasteczku, gdzie stanęła główna kwatera a z nią Gwardya, miejsca dla wszystkich nie było, natenczas część sztabu zostawała umieszczoną w bliskiéj jakiéj włości. Mocnemi marszami dążymy ku zagrożonemu Paryżowi. Ostatniego Marca przybywamy do Pont-sur-Yonne. Kwatera nasza o ćwierć mili na prawo w dużéj wsi zwanéj (czego do śmierci nie zapomnę) Michery. Poprawiliśmy się na kulbakach i daléj panie koniu, daléj! do stajni jeszcze kawał drogi. To co w zmroku wieczornym widać jak czarną plamę, jest Michery. Daléj naprzód! Już się zciemniło, ba, ciemno było, jak to mówią „oko wykol“ albo vulgo „w pysk daj“ kiedyśmy dojechali światełka, co z okienka krajnéj chaty od dawna mrugało na nas uprzejmie. Ile razy zdarzyło mi się przejeżdżać po przed porządną chatę, gdzie ogień w kominie jarzący muskał zarazem światłem białe ściany i niski strop, z którego święcone wianki zdają się wieńczyć zgromadzoną rodziną,