Strona:PL Aleksander Fredro - Dzieła tom XI.djvu/079

Ta strona została skorygowana.

céj podobne do promyka księżyca niż do płomienia kagańca albo łuczywa. Tam zatém konia skręcił. Pięć minut zaledwie uszło — słyszę cwał — kolega mnie dopędza, przegania — biały płaszcz wzdęty wichrem, wznosi się, plącze, układa różne kształty — raz jeździec zdaje się bez głowy, raz w olbrzyma rośnie, raz zdaje się trzymać w objęciu wiarołomną Leonorę, hop! hop! hop! Puszczam konia za nim. — Hola! hej! stój! gdzie pędzisz? — Wstrzymał się nareszcie, spojrzał na mnie, odetchnął i zawołał: Mnie się zdaje, żem zwaryował. — Nie spodziewam się, odpowiedziałem, ale w świecie wszystko jest podobne. — Nie żartuj, rzekł daléj, bo mnie w saméj rzeczy kręci się w głowie. Zrównał swego konia z moim i ujechawszy kawałek, krzyknął: I fajkę palę! To wykrzyknięcie przeraziło mnie cokolwiek, bo zacząłem myśleć, że jego rozum w istocie koziołka wywrócił. Spojrzałem na niego z ukosa, ale prócz dymu puszczonego wielkim kłębem, nic więcéj nie dojrzałem. — I fajkę palę, powtórzył jakby do siebie, a potém zwracając się ku mnie, rzekł zaśmiawszy się niby: To jest rzecz dziwna. Wstydzę się trochę, ale powiem. Kiedy zwróciłem konia ku chatce, musiałem go spinać ostrogami, bo szedł trwożnie i z oporem. Zniecierpliwiony, zsiadłem z niego i znalazłszy jakiś kół, ostatni zapewne w wyłamanym płocie, zarzuciłem nań cugle i wszedłem do chaty. W sieni ciemno. Macam po ścianie, nareszcie natrafiam na sznurek u drzwi, ciągnę, otwieram i w pierwszym kroku znajduję się przy twarzy, tuż przy twarzy... umarłego. Leżał białém płótném przykryty — jedna świeczka przy nim świeciła. Jakaś okropność mnie chwyciła — jakiś mróz