Strona:PL Aleksander Fredro - Dzieła tom XI.djvu/086

Ta strona została skorygowana.

więcéj z trzydziestu koni i strzelał do mnie... to jest chciał strzelać, ale ognia mu brakowało, kłapał ciągle. Może ów duch ze swojéj chmury, litując się nademną plunął mu na panewkę.
Nareszcie wytrzymawszy czas jakiś, ktory zdawał mi się dostatecznym, rozpocząłem odwrót. Przybywam do bramy — dziedziniec pusty jak wymiótł. Koledzy nie opuścili mnie, wiem z kim mam do czynienia, ale zapewne nie dosłyszeli, nie zrozumieli... nie mniéj przeto uczułem za niemi głęboką tęsknotę. Nadziei jednak nie tracę. Na placu, rzekłem, czekają mnie pewnie — organizują obronę. Jadę więc wolno aż do zakrętu ulicy, ztamtąd rzuciwszy okiem na hufiec nieprzyjacielski posuwam się jeszcze parę kroków... i nuż w konia!... Rejteruję się w porządku, ale spiesznie. Czoło mojéj kolumny debuszuje na plac pożądany... żywéj duszy!... A do stu diabłów!... (tu kląć wolno). To nie przelewki, ale planu mego odwrotu nie widzę potrzeby zmieniać... Marsz! marsz! pędzę cwałem... za mną się kurzy, a ja pędzę, pędzę przez wieś, przez pole... widzę grenadyera prowadzonego przez dwóch kozaków... Bywaj zdrów! o mojéj przyjaźni dobrze mów!... Ja pędzę daléj, aż nareszcie postrzegam oddział naszéj jazdy spieszący nam z miasta na pomoc. Odetchnęła moja szkapa, odetchnąłem i ja. I jakkolwiek teraz ten popłoch godniejszy śmiechu niż politowania, ja honorem ręczę, że dla mnie był arcynieprzyjemnym. Dobrze wyciągał się koń podemną, ale myśl moja jeszcze lepiéj. Przebiegła całą nędzę i cierpienie niewoli, z któréj otrząsłem się zaledwie, a potém prawdę mówiąc, być raz w niewoli jest dla człowieka