Strona:PL Aleksander Fredro - Dzieła tom XI.djvu/105

Ta strona została przepisana.

znamionuje indywiduum, które niespodziewanemi okolicznościami zostało pchnięte w zawód rycerski, podobne jest do śpiewu dziecka, kiedy musi przez ciemny pokój przechodzić. Na Qui Vive! pierwszéj kategoryi nim odpowiesz, możesz zażyć tabaki. Na drugiéj zaś i trzeciéj odpowiadaj jak najspieszniéj, bo gdzie dusza na ramieniu, tam palec na cynglu. Krzyknąłem téż: France! aż się wzdrygnął, aż się straż cofnęła. Otwieram drzwi, wchodzę do małéj, słabo oświeconéj izdebki i obraz nieraz dawniéj na płótnie widziany, przedstawiający jaką scenę z rewolucyi francuskiéj, stanął mi żywy przed oczy. Kilkunastu chłopów w bluzach, sabotach, ładownice przez plecy, karabiny w rekach składało malownicze grupy. Gdzieniegdzie i kapelusz stósowany odznaczał się powagą wieku i ogromną trójkolorową kokardą. Nie dostawało tam tylko wyrazu w uściech: Citoyen i napisu na drzwiach: Ici on se tutoye. — Fermez s’il Vous plait. Pikieta czerwieniła się w szklankach i na nosach, a język jak w pantoflach skłonniejszym zdawał się wymówić: Vive la Republique! jak: Vive l’Empereur! Omyłka wszakże, którą w onym czasie można było drogo przepłacić. Może i nieszczęsny Gonaut omylił się krzycząc w Troyes: Vive le Roi! a jednak rozstrzelano go na piękne. To było za ostro, wyznać trzeba, bo jużcić każdemu wolno życzyć zdrowia komu się podoba, kichnie czy nie kichnie. Jeżeli za słowo zabijać będziemy, jakaż kara za czyn pozostanie. Ten, co zabił i ten, co o tém wiedział nie są przecie równo karani... dlaczegoż?... Ja tego zrozumieć nie mogę... bo to podobno polityka.