Strona:PL Aleksander Fredro - Dzieła tom XI.djvu/120

Ta strona została przepisana.

niemiecczyzną trąciło. Żaden tak głośno jak ja nie przemawiał, powtarzając co mil kilka rozkaz, aby dwanaście koni stało w pogotowiu dla Deputacyi Galicyjskiéj... Pod karą śmierci... rozumie się... (formułka naonczas w modzie). Wójci, burmistrze, ekonomowie słuchali w pokorze, ale nie wszyscy dany rozkaz wykonali, a przez to żyli potém długie lata, mieli dużo dzieci i dobrze im się działo. Było téżto wtenczas i z czego rosnąć... czém puszyć. Była to wiosna roku, wiosna mego życia, wiosna chlubnego zawodu, wiosna odradzającej się Ojczyzny. Jechałem po trzaskach dwółbistych Orłów. W Jarosławiu nawet ujrzałem już nad odwachem na prędcę wymalowanego Orła białego. Mógł był wprawdzie i za gęś być wziętym — ale któż na to zważa. Sercem a nie oczyma patrzałem na ten obraz droższy, milszy niż wszystkie dzieła Rafaela. Jechałem, wszędzie szlachta patryotyzmem rozgorzała. Żydzi: Vivat! krzyczący — spodziewali się świeczkowego nie płacić. Chłopstwo obojętne. Wszędzie Niemcy pochowali czerwone krymki i po polsku witali, po polsku żegnali, a co trzecie słowo Moczi Doprodżeju. W żadnym wieku Germany tyle słów słowiańskich nie wyexpensowali, ile w kilku miesiącach 1809 roku. Polacy byli za szczęśliwi, aby mogli myśleć o zemście, lubo nie brakło powodów za doznane uciski i zniewagi. Najwięcéj jeżeli który kazał Szwabowi kańczug powąchać. Tylko Szumlański, były Major polski, kazał w Tarnopolu wykroić z tarcic konia i na grzbiet dwucalowy wsadzał urzędników cyrkularnych, a Żydzi zbiegali się z sianem dla kobyłki Pana Kreiskomisera, aby Pan Kreiskomiser zdrów