Strona:PL Aleksander Fredro - Dzieła tom XI.djvu/144

Ta strona została przepisana.

to jest z kilkunastoma tak zwanymi żandarmami samborskiemi, czy sanockiemi, w zielonych mundurach z czarnemi wyłogami. Karabiny nabite (przynajmniéj powinny były być nabite). Wyprowadzono delikwenta, i gdy mu dekret przeczytano, gdy się jeszcze ceremoniował zająć miejsce honorowe... wypada z po za stodoły niby zadychany Adjutant... kiwa chustką... woła, krzyczy: Pardon! pardon! — Ile sobie przypominam Pan Imański, miarkując z jego twarzy, nie zdawał się wierzyć w prawdę téj sceny, jednak wkrótce potem wystąpił z wojska.
W rok późniéj sądziliśmy podobnie jakieś wojskowe przestępstwo w Krasnymstawie. Pułk już był starszy, miał kilku dawniejszych oficerów — jedném słowom był już pułkiem. Szef szwadronu Tomicki prezydował. Między innemi zasiadał Kapitan Orzelski, legionista. Dopiero co był przyjechał ze starą żoną i dwoma mułami, co było zjawiskiem ucieszném wówczas dla wszystkich, tak w Krasnymstawie, jak i w całéj Lubelskiéj ziemi. Zasiadł także pięćdziesięciokilkoletni Brzozowski, Porucznik Kościuszkowski; tego nie zdołał zmusić Pułkownik z całą radą gospodarczą do podcięcia pół kurtki i do podniesienia stanu. Zamiast pasa z klamrą, ledwie nie pod pachą, jakeśmy wtenczas nosili, nosił go niżéj brzucha... zamiast pałasza spuszczanego aż do kolana, nosił swój tak krótko, że w tył podany ledwie ostróg sięgał. Przedrwiwano z Kościuszkowskich, że się nie dość francusczyli, przedrwiwano późniéj Napoleończyków, że nie mieli dość Konstantynowskiéj lalkowatości — mutontur tempora etc.