Strona:PL Aleksander Fredro - Dzieła tom XI.djvu/153

Ta strona została przepisana.

zuchwalstwo, a zuchwalstwo ściągnęło katastrofę, o któréj przemilczyć nie mogę.
Co prawda to prawda, byłem wspaniały, kiedy na środku salonu, z zawiązanemi oczyma, rozciągnąłem ramiona jak orzeł zawieszony w powietrzu nim na poziome ptactwo uderzy... Cisza w około... ani mru mru... puszczam się nareszcie jak z procy... Szmer, krzyk, pisk przedemną i za mną — krzesła się walą, a ja pędzę, gonię i chwytam... piec. Nic nie szkodzi, — śmiejcie się!... Zwracam się niby na łyżwach, posuwisto, pochyło a szeroko ruszam w inną stronę. — Okno! krzyczą,... ja na prawo. — Świece! wołają,... ja na lewo. Potém nagle, niespodzianie, bo w tém sztuka, skręcam od prawego ku lewemu i jak gdybym kosą w trawie zapuszczał, macham w półkola, garnę spłoszoną zgraję... do kąta, do kąta... bliżéj, coraz bliżéj... aż nareszcie uchwycą w objęcie jaką kitajeczkę, jaki muszlinek — uchwycę i uścisnę — im słabsze tém silniéj...
Ale nie tu jeszcze mój tryumf. Ściganym będąc wyzywać, dopuścić niebezpieczeństwo do saméj ostateczności, a dopiero wtedy śmiałym skokiem albo zwrotem wymknąć się gładko, to było mojém zadaniem, to zaletą posuniętą oklaskami, a nadewszystko uśmiechem Panny Anieli, do najwyższego szczytu chwały.
Widok pomyślności jest przyjemnym, pomaga do strawności, jeżeli zawiść nie zawieje. Widok walki człowieka z przeciwnościami, czyli jak mówią poeci z nieprzyjaznym losem, jest podług tychże widokiem godnym Bogów. Byłem tym widokiem jeśli nie Bogów godnym, to godnym Jenerała Kameneckiego