ciągle w zimnym pocie trwogi, rzuca się często w bok z dobréj ścieszki w kałużę i niedość że sam się zabłoci, jeszcze drugich obryzga. Albo ten, co jak narowista szkapa nie chce z miejsca kroku zrobić, sam nie wie dlaczego. Albo ten, co zbyt draźliwy na najmniejsze dotknięcie, cofa się, cofa i cofa choćby za nim i przepaść była. Ten, co wierzga i gryzie dlatego tylko, aby gryzł i wierzgał, więcéj wprawdzie do osła albo do muła, niż do konia podobny. Ten, co ledwie uczuje łagodną rękę już ci na kieł bierze. Ten, który póty dobry, póki batog nad nim. Albo nareszcie i ten, co nie hamując swoich dobrych chęci potrzebną rozwagą, ciągnie, dźwiga ciężar nad siły, co się nie ogląda na drugich, bo nie zgaduje, nie pojmuje innéj natury, jak tę, którą czuje w sobie. Szlachetny szaleńcze! Smutny twój zawód, smutny koniec! Idącego naprzód ścigać będą kamienie zawiści, ustającego drwiny schłoszczą, upadłego oszczerstwo pogrzebie.
Ale kiedy mowa o koniach, powiedz Księże Proboszczu, albo ty kochany Doktorze, czy nosił was kiedy wierzchowiec wziąwszy na kieł? Nie tak jak ów szpakowaty Kapitana Lemańskiego, ale na piękne, co się zowie, cwałem, co może wyskoczyć? — Nie, — nigdy? — Szkoda, bo przyznalibyście mi niezawodnie, że gdyby najjenialniejszy człowiek dawniejszych albo nowszych czasów, Alexander Wielki czy Napoleon, Mojżesz czy Marcin Luter siedział na unoszącym koniu, musiałby mieć arcygłupią minę, tak jak ja nieraz miałem, a szczególnie razu jednego w Warszawie. A to tak się stało.
Strona:PL Aleksander Fredro - Dzieła tom XI.djvu/158
Ta strona została przepisana.