Strona:PL Aleksander Fredro - Dzieła tom XI.djvu/160

Ta strona została przepisana.

dzi. Jeno się spojrzyj na jego w tył podaną głowę — w tył podane łokcie — ruch ciała nierówny — oczy ciekawie patrzące co tam będzie na drodze, czego spodziewać się należy, skoku albo dwakroć niebezpieczniejszego zatrzymania w miejscu, — jeno się spojrzyj mówię, a łatwo poznasz, że bezwładne indywiduum jest igrzyskiem szalonego losu, alias szkapy. Poznano pewnie i moje mimowolne wyścigi, — ale cóż robić... Pędzę Farys nowy... Konnica z drogi... karety z drogi... a kiedy już wyminąłem wszystko, co się ruszało, moja Lady zatrzymała się i ja na niéj. Jechałem kawał drogi naprzód całego konwoju, jak kozak, co niegdyś w niebieskim kontusiku przodował sześciokonnéj karecie Siemianowskiego, Starosty Korabiowskiego z Koniuszek na Sumę do Budek. Jechałem powoli i potroszę kląłem a potroszę poprawiałem, co mi się naruszyło w mym nagłym marszu. Ale nie tu koniec. Ledwie pierwszy pojazd równał się ze mną, moja angielka znowu w nogi i znowu stanęła. Tak pędząc i stając, jakby przy Kalwaryjskich Stacyach, dojechałem przecie Wilanowa, gdzie zsiadłem czémprędzéj, aby do Puław nie zajechać. Jenerał Rożniecki, Inspektor kawaleryi, którego baliśmy się, podówczas, jak się późniéj bano Wielkiego Księcia, albo jak się boi diabeł święconéj wody, zbliżył się do mnie i zapytał: „Cóż to Wać Pan za sztuki pokazywałeś?“ — Nie mogłem konia zatrzymać, odrzekłem cienkim głosem. — Nie trzeba tego mówić, zawołał Jenerał i postawił marsa, w którym był mocniejszym niż w czémkowiek inném, oficer kawaleryi powinien być zawsze panem swego konia, — inaczej koń ofi-