Strona:PL Aleksander Fredro - Dzieła tom XI.djvu/178

Ta strona została przepisana.

Ale jeżeli zostałem dramaturgiem bez żadnego wyraźnego powodu, nie tak się ma co do poezyi. Okolicznościami bowiem pchnięty dosiadłem Pegaza. Długo już przemyśliwałem jak to opowiedzieć, bo to działo się w wojsku, a koszary nie salon. Ale historya jest historyą, ma swoje żelazne prawa, z których wyłamać się nie zawsze można. Będę jednak starał się, bądźcie Panie pewne, omglić ile możności wszelką szorstkość przedmiotu. A więc do rzeczy.
W Krasnym-Stawie mieszkałem razem z Podporucznikiem Jakóbem Nowickim, który miał służącego Franciszka. Razu jednego wziąłem wstępnym bojem (necessitas frangit legem) pewną nieodzowną, acz tylko płócienną część ubioru, którą to słońce nie zwykło oglądać. Kiedy zaś kolega uporczywie upominał się o zwrot swojéj własności, napisałem wierszyk pod tytułem: Żale Jakóba nad utratą g..i. Zwrotki kończyły się powtórzeniem: Franciszku! Gdzież g...i moje? — Ta poezya zrobiła w pułku furorę. Ale jeden z kolegów, Dąbrowski (zginął pod Mozajskiem) wziął mnie na stronę i zwrócił moją uwagę, że w kilku wierszach niema średniówki. — Średniówki?... Co to średniówka? zapytałem. Dąbrowski wytłumaczył i to była pierwsza oraz jedyna nauka rymotworstwa, którą w życiu otrzymałem.
Uzbrojony w średniówkę, rzuciłem w świat parę kawałków, ktorych tytułu powtórzyć nie mogę, a których sława przeszła krańce nawet pułku.
Późniéj we Francyi spróbowałem rodzaju uczuciowego — napisałem do Ludwika Jelskiego ładny wierszyk zaczynający się: