Strona:PL Aleksander Fredro - Dzieła tom XI.djvu/184

Ta strona została przepisana.

ostrzyżonego agrestu, ani téż w grabowym szpalerze kamiennego Kupidynka z urną pod pachą, którą zawsze napełnialiśmy gorliwie, ale był jeszcze dom duży, drewniany, o czterech kolumnach, o dwóch kurytarzach, z których jeden na lewo wiódł do biblioteki, drugi do oficyn i do sklepionego skarbca, gdzie mieszkała Panna Bełdowska, poczciwa staruszka, przyjacielska sługa.
Ale co to was obchodzić może moje dzieci, co obchodzić kogokolwiek, że niegdyś, gdzieś w Nienadowéj tlało jakieś życie przez lat dziewięćdziesiąt spokojnym płomykiem, że zgasło jak nocna lampa bez śladu i odgłosu. Co to obchodzić może? A jednak wam opowiadam... Ach, więcéj ja do siebie, niż do was mówię. Przebaczcie egoizmowi, bo to tak miło, tak lubo wpatrzeć się czasem w jaką gwiazdeczkę, co nam gdzieś z dalekiéj przeszłości zdaje się przymrugiwać przyjaźnie. Widzę jeszcze tę małą, poczciwą staruszkę jak we mnie pieściła dziecko, bawiła studenta, witała oficera, a zawsze ta sama, ani młodsza, ani starsza. W uszach mi jeszcze dzwoni brzęczące echo dużéj, ciemnéj sieni, przez którą biegło się do niéj krzycząc, klaszcząc i tupając razem. Mam jeszcze w oczach owę tam kaplicę ze swojemi obrazkami i pochylonemi ścianami, do której nam wstęp był zabroniony, a przeto tak wielce pożądany. Czasem tylko udało się jakiej ciekawéj główce zaglądnąć przez uchylone drzwi do opuszczonego już, grożącego upadkiem kącika, bo ta kapliczka była mala — mały był ołtarzyk, ale któż zgadnie jak wielkie wznosiły się tam myśli, jak wielkie korzyły się uczucia?! Ileż tam modłów