Strona:PL Aleksander Fredro - Dzieła tom XI.djvu/190

Ta strona została przepisana.

Już z Chyrowa, gdzie droga kamienista kręciła się wzdłuż Strwiąża, a często i jego łożyskiem, trudno było wysiedzieć w pojeździe, siadaliśmy więc na konie, a gdzie tylko Strwiąż pozwalał biegliśmy przed końmi. Była to podróż długa, ciekawa, — dłuższa i ciekawsza niż do Włoch, co już miałem podobno honor dowcipnie powiedzieć.
Z drugiego noclegu w Lesku puściliśmy się w dalszą drogę do Cisny konno. Nasz Ojciec jechał na tureckim, białym jak mleko szłapaku. Obok na siwym, dużym, z zaprzęgu wziętym koniu Pan Płachetko, który wypiętą postawą, równie jak i prętem prosto w górę przy ramieniu trzymanym, starał się udowodnić to, co tylekroć powtarzał, że służył niegdyś w jeździe litewskiéj pod komendą Jenerała Jasińskiego. Za Panem Płachetką mój brat Seweryn na kasztanowatym, a ja na szpakowatym kucu. Wówczas siedziałem na koniu, jak to mówią po łacinie, ale gdy przyszło od zamku spuszczać się do Sanu po skalistych ledwie nie schodach, wezwałem na pomoc całą moją bereiterską sztukę. Wyprężyłem nogi tak, że butami dotykałem munsztuka, a ręką chwyciłem tylną krawędź siodełka i ciało w tył podałem. W takiém horyzontalném prawie położeniu, zjechałem szczęśliwie na dół i w San. Za pierwszém pluśnięciem wody, jak papierowy arlekin za pociągnięciem sznurka, zmieniłem gwałtownie moją pozycyą; ściągnąłem nogi jak do prysiudy i puszczając siodło, chwyciłem się grzywy jedną a potém i drugą ręką. Pomimo drwinek Stanisława, starego masztalerza, byłbym chwycił się i trzecią, gdybym ją był miał, kiedy w środku rzeki zdawało mi się,