Strona:PL Aleksander Fredro - Dzieła tom XI.djvu/193

Ta strona została przepisana.

kiem. Ale kiedyśmy spotkali rodzinę Cyganów, kiedy z nich jeden wyciągnął rękę po jałmużnę i ta ręka znalazła się w równi z moją twarzą, lubo on był pieszo a ja konno... O! wtenczas, dusza była na ramieniu. Minąwszy niebezpieczeństwo, ochłonąwszy nieco z trwogi, zbliżyłem się do Ojca i zapytałem się tak obojętnym głosem, jak go tylko ukształcić mogłem, czy są rozbójnicy w tych lasach. — „Nie ma, była odpowiedź, od czasu jak schwytano i stracono Wulfa, o żadnym w tych stronach nie słyszałem rozboju.“ — „Co to za Wulf?“ — „Potém, kiedyś wam opowiem, a teraz patrzcie przed konie i niech jeden za drugim jedzie.“
Jechaliśmy pod górę wykutą w skale drogą. Na grzbiecie pagórka mój Ojciec wstrzymał konia i zawołał rzewnym głosem, jak gdyby widział przyjaciela: Hoczew! — ...
W dolinie nad brzegiem rzeki płynącej do Sanu, ujrzeliśmy szczątki niewielkiego zamku. Obok biały dworek i gospodarskie dość porządne zabudowania. Daléj kościołek, karczma i chaty wzdłuż łęgu rozsypane. To była Hoczew. — „Tu, w tym zamku urodziłem się, rzekł mój Ojciec i zdawał się więcéj do siebie niż do nas mówić. Z téj strony był pokój mojéj Matki... już tylko jedno okno... daléj był ganek... wszystko się zwaliło... Na środku dziedzińca stała wielka lipa... takich drzew już teraz nie widać... w jéj cieniu bawiłem się będąc dziecięciem, a biegałem, swawoliłem już chłopcem... piękne było drzewo!...“ Czas jakiś patrzał jeszcze w milczeniu, zdawał się robić rachunek swoich wspomnień z otaczającymi go przedmiotami. Nareszcie zsiadł