ulicę. Spojrzał w górę chcąc na ratuszowej wieży zobaczyć godzinę: kichnął jakiéjś przechodzącéj babie w samo ucho — która go za to brzydkim zelżyła wyrazem — lecz nie tylko zegara, ale i wieży nie mógł zobaczyć stąd wnosząc iż pił za wiele, bał się i kroku daléj postąpić; gdy chrapliwy głos poczciwego Telembeckiego, którego doświadczenie na pierwszy rzut oka, odgadnęło stan pana, dał się słyszeć w samą porę:
— Niech się pan na mnie oprze.
— Mój Telembesiu, powiedz mi, widzisz ty wieżę?
— Nie panie.
— A dla czego ty wieży nie widzisz, mój Telembesiu?
— Bo wieży niema.
— A gdzież jest wieża?
— Zawaliła się panie.
— Szkoda Telembesiu; wielka szkoda; wieża się zawaliła; nie wiem która godzina; jedenasta jest?
— Już po trzeciéj. Pani niespokojna czeka z obiadem.
— Djable ślisko; a komu to dzwonią Telembesiu?
— To sanki fijakrowskie.
— Jabym jechał Telembesiu.
Przyjechał Astolf do domu, spotkał na schodach Amalją dopytującą się co się stało; ale dążność ku kanapie najukochańszego męża, zaspokoiła ją w krótce, lubo wcale nie ucieszyła.
Wybiła szósta — Astolf śpi. Amalja coraz nie spokojniejsza, zapewne o zdrowie męża; pierwszy raz była szczerze na niego rozgniewana, zapewne
Strona:PL Aleksander Fredro - Dzieła tom XII.djvu/207
Ta strona została skorygowana.