Staje i mówi: „Zwolennico piekła,
„Coś piętno złego w méj duszy wypiekła,
„Co przez w truciznach wymoknięte ręce
„Wlałaś jad zbrodni w żyły niemowlęce,
„Teraz zdaj sprawę z tych długich boleści,
„Których ni serce ni łono już zmieści;
„Staję przed tobą, staję raz ostatni,
„Nim już na zawsze porzucę kraj bratni...
„Bratni?... Szalony! Czyliż ja mam braci?
„Wstręt mnie odtrąca, a pogarda płaci,
„Nawet w natury wypłodzony gniewie
„Moja ojczyzna, gdzie? — pytam, nikt nie wie,
„Jak sęp, rodziny, domu, ni ojczyzny!“
Rzekł, a jak bryznie krew rozdartéj blizny,
Tak buchnął śmiechem z dna piersi głębokiéj,
Aż się dym skłonił, aż klasły opoki,
Aż czarnych ptaków już spiąca gromada
Znowu nad ogniem całuny rozkłada.
„Aj, dziecie! z głuchéj zagrzmiało czeluści,
„A rubin oka krwawy połysk puści,
„Aj, dziecie, skądże ten napad tak dziki?
„Czy już pod wiechą stopniały srebrniki?
„Wszakże zaraza mór wszędzie rozniosła,
„To żniwo bratku dla twego rzemiosła.“