Schylony leży na grzywie,
Słuch wytęża, oczy wlepia.
W nieprzejrzany świerków świat;
To ściska konia piętami,
To wędzidłem go podrywa,
To włos z głowy sobie drze,
To znów w piersiach tchy zapiera,
Słucha, patrzy ... nic i nic.
Nareszcie konia pocisnął,
Aż podkowy ognia dały,
I jak wicher pomknął w las.
Ni zoczył, ni co zasłyszał,
Ale pewny, że już niedźwiedź
Dawno z miotu musiał wyjść,
Chciał czemprędzej gniew wyzionąć,
Chciał się zemścić na kimbądź.
Lecz ledwie na ścieżce,
Nad urwiskiem... napotkany
Oko w oko niedźwiedź stał.
Zaryczał, spiął się na zadzie
I uderzył łapą w łapę...
Niestrwożony strwożyć chciał.
I z nad konia ogień błysnął
I jak piorun wypadł strzał.
Nim jeszcze dym się rozwionął
Już na miejscu strzelec skręcił,
Ale jednak późno już,
Bo niedźwiedź dopadł go z tyłu,
Jedną łapą walnął konia,
A na zadzie usiadł koń,
Drugą łapą sięgnął w górę,
Cześnikowi czapkę zdarł.
Strona:PL Aleksander Fredro - Dzieła tom XIII.djvu/136
Ta strona została uwierzytelniona.