Nigdy głosu nie dawały,
Milczkiem tylko zawsze szły.
A kiedy krew gdzie poczuły,
Ogonami jak wężami
Opasały ślizki grzbiet;
I liżąc wargi nabrzmiałe
Skomlą tylko tak miłośnie,
Jak to skomleć szczeniuk zwykł
Kiedy wita matkę swoją,
Co mu niesie pełną pierś.
Drapieżny pewnie acz mściwy
Bez litości bez wędzidła,
Śmierci zrazu nie mógł chcieć.
On kary, kary podlącéj
Nigdy niczem niezatartéj —
Tego pragnął, tego chciał
I robaka co wlazł w drogę
Chciał nadeptać, a nie zgnieść.
Lecz wmiarę jak się przeszkody
Natrafiały, napiętrzały,
Coraz wzrastał jego gniéw;
A kiedy możność tryumfu
Swego wroga mu błysnęła,
Wtedy granic nie znał już,
I wykrzyknął czarcim głosem:
„Hej! Morduchy dawaj tu!“
Tymczasem pędząc trawnikiem
Po nad brzegi Wereszczycy
Niczyj resztę czerpał sił.
Sto kroków... sto... sto... nie więcéj
Do przekopu, do wolności,
Do zbawienia kroków sto!
Strona:PL Aleksander Fredro - Dzieła tom XIII.djvu/157
Ta strona została uwierzytelniona.