ależ jest także kresem ciężkiéj pracy. — Kiedyż rolnik odetchnie w rodzinnem kole, jeżeli nie przy wieczornem ognisku? Kiedyż przestają brzęczyć kajdany, jeżeli nie z gwiazdą wieczorną? Zazdrościszże tego spoczynku nieszczęściu? Zazdrościszże snów, które zwiędłą strapieniem odświeżą duszę? Z dziennem światłem ubogiemu wstaje razem i troska, skąd gdzie kawałek chleba zarobi, na który nagie dzieci wieczorem czekać będą — nadzieja go nie złudzi — nie pierwszy to poranek w jego życiu, dzień dzisiejszy będzie jak i wczorajszy: taż wzgarda możniejszych, bogatszych nieczułość, toż wymaganie próżnujących pracy nad siły, wszystko jak wczoraj tak dzisiaj. Wieczór to kończy, jest chwila, w któréj myśl staje, ale staje, by spocząć wraz z ciałem. Ach, i boleść często snem dobroczynnym ukoić się może. I matka nawet przy chorem dziecięciu zadrzemie na chwilę. Stanisławie, te obrazy z zachodzącem słońcem przed duszę wychodzą. Błogosławię wieczór, bo czuję, czem jest, nie, do czego potrzebny. Rano błagam, wieczór dzięki składam najwyższéj Istocie i spokojniéj własnego szczęścia używać mogę. — Któż z nas dwojga czuł piękniéj, czuł lepiéj? Niema porównania. Dla ciebie Karolu to pisałem.
Kiedym wychodził z pierwszego dzieciństwa, kiedy myśli porządkować się zaczęły, słyszałem o Niebie, gdzie cnotliwi wiecznie mieszkać będą; wystawiłem sobie więc to Niebo podług moich dziecinnych zdolności. Zawsze tam był przy mnie mój Ojciec, moja Matka, towarzysze zabaw, zawsze była owa duża