też bzowe rynewki umacniając w skale nęcili do ochłody spragnionych przechodniów. A te doliny kwiatem okryte, te miejsca igrzysk, gonitw, czasem boju, ileż wspomnień nie roją! Tu były najpiękniejsze motyle, tu skaczące koniki, tu ścinaliśmy osty kropiące ranną rosą, tu z białych główek otrząsłszy badyle zielone, pletliśmy pół dnia łańcuch, który potrwał chwilę, a straszna pokrzywa pożyczką zakryta, iluż łez gorzkich nie bywała przyczyną! Ta szczupła kaplica, gdzie teraz rodzice spoczywają, jak ogromną była w oczach dziecka, kiedy tuląc się do matki, kryjąc się w jéj odzież, powtarzało niewyraźnie pierwsze pacierze!... O wiosko rodzinna! Ogrody Ojców moich! Ojczyzno kochana! czyż was nigdy nie zobaczę?! Boże, dozwól długiem cierpieniem okupić jednę, jednę tylko chwilę téj rozkoszy! niech ten wietrzyk potrząśnie moim siwym włosem, który igrał z jasnym włoskiem niemowlęcia! Ach, wietrzyk ojczystych gajów inny, on tłumi westchnienie, on łzy osusza.
Szalone żądanie, w tęsknocie, cierpieniu życie strawić, a gasnące ostatki przenieść tam, gdzie byłem niegdyś szczęśliwy. — Wlokę o kiju żebraczym słabe kroki, staję na wzgórzu skąd widzę miejsce urodzenia... widzę przed sobą i pytać się muszę, jak się ta wioska zowie? Pasterz mojéj mowy nie rozumie, a ja poznać nie mogę, gdzie małe były krzewia, tam las gęsty, gdzie był las, tam jezioro, gdzie jezioro, tam teraz niwy uprawne. Niema już Maryi, niema moich braci... może i dzieci... albo może