dzo leniwo zegar idzie, od uderzenia do uderzenia kwandransu ileż to łez, ileż westchnień.
Maryo! biedna Maryo! ileż ty nie wycierpiałaś, kiedy przyszedłszy do siebie owéj nieszczęsnéj nocy na nowo musiano ci powiedzieć, na nowo zapewnić, że to nie sen trapiący, nie próżne widziadło, że rzetelną prawdą, że męża straciłaś. Cóż się działo z tobą, gdy dzieci rano przybiegły do mojego łóżka; raniéj zapewnie niż zwykle, bo dobrze pamiętam, był to dzień urodzin Emilki, obiecałem im książki z obrazkami, zostały na stoliku... Naprzód cieszyłem się ich radością, liczyłem uściśnienia, któremi ten dar nagrodzą — nic wam już teraz ojciec nie da, biedne dzieci!... Maryo! Ale pytały się o mnie? prawda? i to, nie przez jeden dzień tylko — tak mnie kochały! teraz już może zapomniały — nie, nie zapomniały, bo ty przy nich jesteś. Jak twoje serce rozdarte, kiedy ujrzysz jaki pojazd, które z nich zawoła: Tato jedzie! — Maryo, weź je na ręce, przyciśnij do serca, przyciśnij dwakroć, ucałuj te usteczka, za mnie ucałuj sto razy, pobłogosław te główki drogie. Niech Bóg na nie zleje tyle szczęścia, ile ich ojciec z tobą doznawał — tyle szczęścia, ile teraz nieszczęścia doznaję. Niech wpoi w ich duszę niezachwianą cnotę, miłość ku sobie i matce. — Drogie, lube dzieci, jeżeli jeszcze co dobrego jest mi w tem życiu przeznaczonem, wszystko, wszystko na was przekazuję. — O Boże! jedno tylko uściśnienie!...